W ciągu ostatnich dwóch dekad Formuła 1 była świadkiem wyjątkowych historii, zarówno triumfów, jak i wyzwań nowych zespołów, które próbowały zdobyć swoje miejsce w królewskiej kategorii motosportu. Mogłoby się wydawać, że wejście do świata F1 to wejście do elitarnego grona, które gwarantuje sukces, rozgłos i splendor. Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej wymagająca, a historia najnowszych teamów pokazuje, jak trudna jest droga do utrzymania się w stawce na dłużej.
Przełomowe zmiany w regulaminach technicznych na początku dekady 2010 sprawiły, że kilku nowych graczy zaryzykowało występ w elicie. Zespoły takie jak HRT, Virgin/Marussia/Manor oraz Lotus/Caterham próbowały wykorzystać nowe przepisy i zamieszanie w padoku do zaistnienia na scenie światowej. Niestety, jedynie nieliczni potrafili przetrwać próbę czasu, stając się świadectwem, jak trudne jest nie tylko założenie, ale przede wszystkim utrzymanie zespołu w Formule 1.
Nadzieje i oczekiwania często były naznaczone rzeczywistością ekonomiczną – zdobycie sponsorów na poziomie pozwalającym na konkurowanie z gigantami motoryzacyjnymi okazało się niemal niemożliwe. Przypadki, w których nawet obecność sławnych kierowców czy legendarne nazwiska na dyrektorskich stanowiskach nie gwarantowały sukcesu, stały się ostrzeżeniem dla kolejnych śmiałków chcących swoich sił w F1.

O ile niektóre zespoły, jak np. Marussia (później Manor), zapisały się w pamięci dramatycznymi wydarzeniami – choćby tragicznym wypadkiem Jules’a Bianchiego w 2014 roku – inne były symbolem nieustającej walki o przetrwanie. HRT nie dotrzymało kroku stawce ani inżynieryjnie, ani finansowo, znikając po zaledwie trzech sezonach. Caterham pomimo początkowego zapału, ograniczeń budżetowych i przyzwoitego zaplecza technicznego nie przetrwał, a jego próba powrotu w końcówce sezonu 2014 była już jedynie smutnym epilogiem.
Historia nowych zespołów w F1 to nie tylko katalog niepowodzeń, ale także opowieść o innowacjach i determinacji. Walka z kolosami, dla których roczny budżet przekraczał setki milionów euro, choć skazana na porażkę, wielokrotnie odsłaniała kulisy prawdziwej pasji do wyścigów. Projektowanie bolidów od podstaw lub korzystanie z niewielkich zasobów, jak miało to miejsce w przypadku ekipy Virgin, która zdecydowała się na wyłączną symulację komputerową zamiast testów w tunelu aerodynamicznym, stało się symbolem odwagi wobec status quo.
Sukcesy takich zespołów, nawet jeśli były sporadyczne – jak awans do Q2, zdobycie pierwszego i jedynego punktu czy skuteczne pokonanie konkurentów z tej samej „nowej fali” – były traktowane niemal jak zwycięstwo wyścigu. W pamięci kibiców do dziś żyją chwile, gdy teamy te deprymowały potentatów i udowadniały, że w Formule 1 nawet najniższy budżet i niedoświadczony skład mogą czasem pokusić się o niespodziankę.
Dziś, gdy FIA rozważa powiększenie stawki oraz pojawiają się kandydaci, jak Andretti Global, retrospekcja losów ostatnich nowych zespołów jest ostrzeżeniem, ale także inspiracją. Udany debiut wymaga nie tylko zaawansowanej technologii czy wiedzy, lecz także wytrwałości i wizji na lata. Kibice kochają historie o Kopciuszku, a Formuła 1, za sprawą tych dawnych i przyszłych nowicjuszy, nadal jest miejscem, gdzie marzenia ścierają się z rzeczywistością toru i biznesu.